Skończyło się na siniakach i drobnych skaleczeniach. Gdyby bizon bardziej się przyłożył, owa pani byłaby murowaną kandydatką do Nagrody Darwina. To (pośmiertne) wyróżnienie corocznie przyznają internauci by - jak to ujmują organizatorzy plebiscytu - "upamiętnić osoby, które w nadzwyczaj idiotyczny sposób przyczyniły się do przetrwania naszego gatunku, eliminując swoje geny z puli genów ludzkości".
Nagroda narodziła się w Ameryce i stamtąd właśnie wywodzi się bardzo wielu jej laureatów. Jest wśród nich, a raczej był, pewien terrorysta, który do wybranej ofiary wysłał "wybuchowy" list, naklejając zbyt mało znaczków. Gdy poczta zwróciła mu przesyłkę, zginął, otwierając kopertę. Nagrodę przyznano także pewnemu 29-letniemu miłośnikowi komputerów z Kalifornii, który pracował na laptopie, prowadząc jednocześnie samochód. Zajęty klawiaturą i ekranem, nie zauważył, że zjechał na przeciwległy pas ruchu i zderzył się czołowo z ciężarówką. Na dobrej drodze do laurów był nasz rodak, który w Holandii szukał wjazdu na autostradę na… torach kolejowych. W ostatniej chwili wyskoczył z auta, ale pociąg doszczętnie pogruchotał jego BMW.
Z informacji docierających zza oceanu wynika, że grono kandydatów do Nagrody Darwina może być w tym roku wyjątkowo liczne. Okazało się bowiem, iż w niektórych spośród samochodów Toyota, których użytkownicy oskarżyli japońskiego producenta o to, że samochody samoczynnie nabierały prędkości i nie dawały się zatrzymać, były zainstalowane "czarne skrzynki", podobne do tych jakich się używa w lotnictwie. Analiza ich zapisów, którą zleciło kierownictwo amerykańskiego oddziału Toyoty, wykazała niedawno rzecz niebywałą. Otóż w przypadkach gdy pedał gazu zacinał się rzekomo w pozycji w pełni otwartej przepustnicy, kierowcy, przekonani, że hamują, naciskali pedał gazu!
W laboratoriach Toyoty w Toyota City i Hogashi-Fuji poddano szczegółowym badaniom około 2 tys. zgłoszonych przypadków "samowolnego przyspieszania" samochodów. Sprawdzano nawet to, czy na funkcjonowanie elektronicznie sterowanej przepustnicy nie mogły mieć wpływu zakłócenia sygnału polem elektromagnetycznym, w którym przypadkowo znalazł się samochód. Nie wykryto żadnego potencjalnego źródła zakłóceń na tyle silnego, by powodowało otwarcie przepustnicy. Nie było też błędów w oprogramowaniu. Udało się natomiast potwierdzić, że doszło do kilku wypadków spowodowanych użyciem nieoryginalnych dywaników podłogowych, które blokowały pedał gazu. Zapytany przez dziennikarzy, w ilu przypadkach stwierdzono, że kierowcy pomylili pedały gazu i hamulca, rzecznik amerykańskiego oddziału Toyoty, Mike Michels, odpowiedział lakonicznie: "Praktycznie we wszystkich".
Wersję Toyoty potwierdza eksperyment, który kilka miesięcy temu przeprowadzili dziennikarze polskiego wydania miesięcznika "Auto Motor i Sport". Próbowali oni w praktyce drogowej odtworzyć przebieg najsłynniejszego z wypadków, który posłużył jako podstawa do oskarżeń przeciw Toyocie i Lexusowi. Chodziło o auto prowadzone przez policjanta z patrolu autostradowego z Kalifornii. Jadąc z rodziną swoim prywatnym samochodem, wzywał przez telefon komórkowy pomocy, ponieważ nie mógł zwolnić. Skończyło się tragicznym w skutkach zderzeniem. W dziennikarskim teście jednoznacznie wykazano, że użycie hamulca okazałoby się w takiej sytuacji skuteczne i nawet przy w pełni otwartej przepustnicy silnika doprowadziłoby do zatrzymania samochodu!
Amerykańska edycja branżowego czasopisma "Automotive News" przypomniała przy tej okazji pewien przypadek z 1986 roku. Otóż w programie "60 minut", nadawanym przez sieć telewizyjną CBS, zaprezentowano wówczas materiał filmowy sugerujący, że w samochodach Audi 5000 S (amerykańska wersja Audi 100 III generacji), wyposażonych w automatyczną skrzynię biegów, po przełączeniu dźwigni w pozycję D (jazda do przodu) albo R (bieg wsteczny) następował samoczynny wzrost obrotów silnika. W programie była mowa o wielu przypadkach "niepożądanej akceleracji", co pogrążyło niemiecki samochód w oczach amerykańskich konsumentów. Nigdy nie opublikowano żadnych danych, które potwierdzałyby prawdziwość oskarżeń zawartych w materiale filmowym, mimo to CSB do dziś nie przyznała się do tej (co najmniej) pomyłki.
Wygląda więc na to, że gigantyczna akcja przywoławcza zarządzona przez szefów Toyoty w związku z alarmistycznymi doniesieniami, od których się roiło w amerykańskich mediach, była bezprzedmiotowa. Rodzą się natomiast przypuszczenia, że kilka nie do końca wyjaśnionych przypadków posłużyło (komu? - tu pole do domysłów jest szerokie) do podważenia dobrego imienia japońskiego koncernu, który w ostatnich latach doskonale sobie radził na rynku amerykańskim, w przeciwieństwie do "Wielkiej Trójki" z Detroit. Jeśli taka wersja wydarzeń wchodziłaby w grę, mielibyśmy do czynienia z gigantyczną aferą, kwalifikującą się do dochodzeń przed komisją Kongresu.
**Zobacz także:
Amerykańskie Toyoty z wadąWadliwe pedały**
Bydgoska policja pokazała filmy z wypadków z tramwajami i autobusami
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?